poniedziałek, 28 maja 2012

Wywiad - Piotr Załęski - Hurt oraz Dust Blow.


Piotr Załęski, gitarzysta, wokalista i twórca muzyki, rodem z Wrocławia. Gra przede wszystkim w zespole Hurt, a oprócz tego jest założycielem legendarnej w branży grupy Dust Blow. Z Piotrem rozmawiałem 3 maja, tuż przed majówką na Słodowej w malowniczej części Wrocławia przy Ostrowie Tumskim.  O tym,  jak wyglądały początki jego kariery, z kim chciałby zagrać oraz jaka będzie nowa płyta Hurt, przekonacie się poniżej, w mega długim wywiadzie. Zapraszam.



Grzegorz Kociuba:  Grasz, śpiewasz, tworzysz muzykę. Muzykiem jesteś z zawodu czy masz jakiś innych fach w ręku lub w głowie?
Piotr Załęski: Uprawiam ten zawód, ale czy jestem muzykiem? Bardziej – grajkiem :). Nie skończyłem żadnej szkoły muzycznej.  Znam parę funtów na gitarkę, coś tam podśpiewuję i o dziwo  - żyję z tego. A fach? Studiowałem dziennikarstwo i komunikację społeczną, bo zawsze mnie kręciło radio. Chciałem prowadzić jakąś nocną audycję muzyczną, ale na studiach dziennikarskich działo się wszystko tylko nie radyjko :) W pewnym momencie dałem sobie spokój ze studiami i wybrałem granie. Kompletnie mi wtedy to radio nie wyszło. Może kiedyś?..

GK: Gitara była Twoim pierwszym instrumentem? Czy ktoś Cię musiał namawiać do gry na tym instrumencie?
PZ: Jak byłem mały Ojciec grał na gitarze i próbował mi podsunąć gitarę. Kompletnie mnie to wtedy nie interesowało. Potem wujaszek próbował nauczyć mnie grać  i jemu też nie wyszło. W końcu rodzice kupili mi klawisze, i klawisze były moim pierwszym instrumentem. Miałem nawet pana który przychodził mnie uczyć, nutki, srutki i te sprawy. Zrezygnował jednak kiedy okazało się, że nie gram z nut tylko ze słuchu.
A świadomie grać na gitarze zachciałem kiedy zobaczyłem koncert Beatlesów z 1964 roku, miałem wtedy 6 lat i czułem, że to jest to co chciałbym robić – stać na scenie, śpiewać, grać dla ludzi. Za wiosło wziąłem się  nieco później, była taka gazeta „Świat Młodych”, nie wiem czy pamiętasz?

GK: Chyba za mały byłem jeszcze wtedy :)
PZ: Chyba jeszcze tak :) I oni mieli taki samouczek i dwa chwyty były rozpisane: „Płonie ognisko w lesie” bodajże. Tak stwierdziłem, że tych kilka kropek na gryfie to chyba nie jest jakieś halo i może warto spróbować... no i poszło.

GK: Potem na gitarze uczyłeś się już sam grać?
PZ: Tak, tylko sam. Nigdy nie miałem nauczyciela.

GK: Masz jakiś swój ulubiony sprzęt?
PZ: Ulubiony? To chyba ten na którym teraz gram. Gitara Rickenbacker 610, piecyk Budda Superdrive 18, do tego paczka Fendera, system bezprzewodowy Sennheisera, jakieś efekty - nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale wiesz jak to z gitarzystami jest, wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. W miarę jedzenia apetyt rośnie, aczkolwiek wydaje mi się że na chwilę obecną to jest już szczyt. Marzenia spełniłem, bo Rickenbackera chciałem mieć odkąd pamiętam - przez Beatlesów zresztą, bo John Lennon na niej grał.

GK: Orient Express był Twoim pierwszym zespołem czy wcześniej miałeś jakieś inne bandy?
PZ: Wiesz co wydaje mi się, że pierwszym. Były normalnie próby, graliśmy jakieś koncerty. Z tym, że w Oriencie żeby było śmieszniej grałem na… perkusji :) I nie miałem o tym zielonego pojęcia, wiesz potrafiłem wystukać najbardziej podstawowy rytm. Jako że nie było perkusisty, to trafiło akurat na mnie. Standardowa procedura w młodych kapelach – jeden gra na gitarze, drugi potrafi śpiewać a każdemu następnemu przydziela się instrument którego brakuje do pełni szczęścia :D.

GK: Jaką muzykę grał Orient Express?
PZ: Haha - dobre pytanie :) Nie pamiętam... autentycznie nie pamiętam, ale prawdopodobnie były to jakieś punk-rockowe zagrywki.  Coś naszego, skleconego na 3 funtach, plus  jakieś covery, ale kompletnie nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wiem, dziurę mam jakąś. Wiesz, to był 97 rok. Szkoda że nie zachowały się żadne nagrania z tego okresu.

GK: No właśnie, koniec Orientu datuje się na 97 rok…
PZ: Nie, to jest początek Orient Expressu.

GK: A ja znalazłem, że to był koniec :)
PZ: Eeee… nie to był bankowo początek tego zespołu bo w 1997 zagrałem pierwszy koncert.  Ale może jednak to był i koniec… mogło być tak że graliśmy pod tą nazwą tylko parę miesięcy :)

GK: Potem miałeś 4 lata przerwy bodajże, przed Teddy Sałatką i Mellow Dream.
PZ: Wiesz co - nie, bo Orient Express przemienił się w międzyczasie na Orient X. Też graliśmy jakieś pojedyncze koncerty. Jak przez mgłę pamiętam kto tam grał... wiem, że z perkusistą tego projektu założyłem później Dust Blow, to na pewno. Ale kto jeszcze  tam plumkał - nie mam zielonego pojęcia. Potem Orient X automatycznie przeszło w Defenders. Z nimi też było kilka koncertów, to był już typowy punk rock dla zaangażowanych. Jakieś „NOP NOP każdy dzisiaj o nich wie”, takie cuda na kiju totalne :)

GK:  A skąd się wziął Teddy Sałatka i Mellow Dream? Wyewoluowało to jakoś z Orientu?
PZ:  Nie, Mellow Dream to była kapela moich znajomych, tam śpiewała Malko, która później wystąpiła gościnnie na pierwszej płycie Dust Blow. Na gitarze grał Boro (Grzegorz Sawa-Borysławski) który jest dzisiaj basistą Dust Blow oraz Neonów. Na perkusji grał Fisiek (Michał Fiszer), który kilka lat później został bębniarzem Instytutu. Na gitarze Manon (Piotr Mochniej). A ja przyszedłem za basistę, wskoczyłem na jego miejsce i załapałem się na nagranie malutkiej, pięcio utworowej płytki. To było chwilę przed Dust Blow.

GK: A Teddy Sałatka, skąd ta nazwa?
PZ: Teddy Sałatka jest z Monty Pythona :) Chłopaki zrobili swój zespół, wiedzieli, że ja coś gram i mnie zaprosili do współpracy. Był tam obecny gitarzysta Dust Blow – Robson (Robert Pękala). Jezu jakie to skomplikowane, można by już jakieś drzewo genealogiczne namalować, kto z kim, gdzie i kiedy grał :D Ludzie się strasznie miksowali. Graliśmy w piwnicy i nigdy z niej nie wyszliśmy. Nagrania są może gdzieś na kasetach. Można by to odkopać i się pośmiać z tego teraz :) Śpiewał tam koleżka, który obecnie prowadzi lumpeks i jest taksówkarzem. Wtedy też zresztą nim był. Ponoć śpiewał w Operze nawet :) Ja się z nim chyba żarłem dość mocno i wówczas stwierdziliśmy, że rozwiązujemy Teddy Sałatkę i robimy Dust Blow.

GK: Jak wyglądały te początki Dust Blow?
PZ: Wyglądały dosyć upojnie :D  Punk rock na całego, każda próba to było walenie tanich win. I jak już wypiliśmy to próbowaliśmy grać i średnio nam to wychodziło.

 GK: A płytę też nagraliście „punk rockowo”?
PZ:  Niee...  bankowo nagrywana była na trzeźwo. No może tam parę piwek było :) Płyta powstała w Studio im. Matki Owcy Records, we Wrocławiu. Prowadził i prowadzi  to nadal Mateusz Chmielewski, dzisiaj gitarzysta i wokalista zespołu Spaceman. Teraz ma Studio „Dżdżownicy z rozpędzoną tubą”. Zawsze miał smykałę do ciekawych nazw. Matka Owcy jest z Franka Zappy a Dżdżownica nie wiem skąd – musiałbyś Mateusza zapytać. On wtedy miał monopol na nagrywanie znajomych kapel, Black Rainbow tam nagrywało i Rivendell bodajże też. Mellow Dream również.

GK: A czy zgodzisz się z tym, że Dust Blow to jest taki trochę zespół legenda? Pojawiacie się, znikacie. Potem nie ma was przez długi czas, znowu się pojawiacie i znowu znikacie. Nie ma was, nie ma, a potem koncert niespodzianka.

PZ: No ale co to ma do legendy? :) Bujamy się gdzieś tam po obrzeżach wrocławskiego światka. Faktycznie pojawiamy się i znikamy, statek widmo, latający holender. Na początku bardzo intensywnie się udzielaliśmy w okresie wydania pierwszej płyty. Wówczas zagraliśmy jakieś 70 koncertów , nawet zahaczyliśmy o Austrię z zespołem Plateau. No i potem wyjechałem do Irlandii, do Belfastu na 1,5 roku…

GK: Jak większość ludzi w Polsce wówczas.
PZ: Tak, ja byłem w tej pierwszej fali którzy „uciekli”, licząc na... kij wie na co :) No i wszystko się rozsypało, chłopaki grali sobie, nawet znaleźli jakiegoś wokalistę, ale to też im się nie lepiło. Jak wróciłem to naturalnym było, że coś musimy razem zrobić. Był nawet taki „reunion” koncert, zagraliśmy jeden a potem stwierdziliśmy że robimy płytę. W 2007 okazało się, że jest sporo materiału, są chęci no i nagraliśmy „Escape from the Landscape”.

GK: No właśnie, jak na zespół którego więcej nie ma niż jest nagraliście dwie bardzo fajne płyty. Myślałeś o nagraniu czegoś nowego z Dust Blow? Albo wznowić działalność, może jakąś trasę?
PZ: Działalność teoretycznie jest, bo my nie jesteśmy zawieszeni. Będą koncerty nawet, może nawet w Rynku zagramy podczas Euro w Strefie Kibica. Na pewno w Wiśle mamy plener z Hurtem i Neonami bodajże na początku września… plus jedna sztuka w Czechach.

GK: O, no to zaliczysz dwa koncerty w jeden dzień :)
PZ: Taak, dokładnie. Grube siano, słuchaj kasa kasa kasa, że zacytuje klasyka „kasa zapier…la do kieszeni” jak to Lipa kiedyś powiedział na koncercie Illusion :)  Wracając do płyty, pomysłów to jest cała szuflada. Ale chyba chęci nie ma jakoś. Ja działam na fali takich napadów - najpierw wszystko bym zrobił - koncerty, utwory, płyty, 2000 prób. A potem ciśnienie mi opada i nic z tego nie ma. Nie ma koncertów, nie ma płyty. Miałem takie marzenie, żeby zrobić duży koncert z okazji 10 lecia kapeli, zaprosić zespoły z którymi kiedyś się kumplowaliśmy, dzieliliśmy wielokrotnie scenę, ale... jak zwykle skończyło się na planach. Mój słomiany zapał wziął górę.
W ogóle to podpisaliśmy kontrakt z Rockersem, z Melonem. I wiesz - normalny zespół, który wydaje płytę i ma kontrakt, to co robi? Jedzie w trasę. A myśmy co zrobili? Zagrali jeden koncert we Wrocławiu i ciśnienie nam zeszło :) I koniec, i nie ma zespołu. Spieprzyliśmy za przeproszeniem sprawę i płyta zniknęła. Gdzieś tam pohulała w lokalnych rozgłośniach radiowych, parę recenzji fajnych zebrała i nic za tym nie poszło. Umówmy się, my też myśleliśmy że zdobywamy świat, zostajemy gwiazdami rocka, Ameryka na nas czeka co było bzdurą :)

GK: Kolejny etap w Twojej karierze to Hurt. Jak trafiłeś do zespołu Maćka?
PZ: Zacznijmy od tego, że Maćka (Maciek Kurowicki – wokalista, założyciel Hurtu) poznałem w 95-96 roku. W ogóle pierwszy raz na koncercie Hurtu byłem w 1994 roku, w legendarnym już wrocławskim klubie Amsterdam. Potem łaziłem regularnie na Hurt. Oni mieli taką punkowską proweniencję. Takie wiesz, punki z automatem wychodziły i napierdalały. Mi się to podobało, bo to było zupełnie coś innego. Wszystkie kapele miały żywych  bębniarzy a ci się nie pieprzyli tylko odpalali automat. Dla mnie to było mega alternatywne, robili coś czego nikt inny nie robił. Maćka poznałem świeżo po kasecie Babilon. Pamiętam, że marudził wtedy że nie mają pieniędzy na nagranie płyty, że to kosztuje 36 milionów (na stare :)), a Maciek zawsze przykładał wagę do tego żeby te płyty brzmiały i były nagrywane w dobrym studio. I potem gdzieś się tam mijaliśmy na ulicach Wrocławia, Maćka ciężko jest tutaj nie spotkać, on jest w zasadzie wszędzie. Do tego jest na tyle otwartą osobą, że z zupełnie obcą osobą potrafi przegadać godzinę lub dwie. No i gdzieś tam kiedyś się spotkaliśmy i mówi mi, że T.Love szuka gitarzysty. Stwierdziłem, ze T.Love to trochę za wysokie progi, ale wysłałem zgłoszenie, oczywiście nikt się nie odezwał :) Potem przez przypadek wlazłem na stronę Hurtu i się okazało, że oni też szukają gitarzysty. Przypomniałem się Maćkowi.

GK: Brałeś udział w castingu?
PZ: To chyba poszło jakoś tak z automatu, chłopaki pooglądali sobie teledyski Dust Blow, to co jest na necie z koncertów. Umówiliśmy się z Maćkiem w Mleczarni.  Byłem wtedy z żoną, synek Jasiek był maluteńki jeszcze, no i patrzę wchodzi Niedźwiedź (Piotr Niedźwiedź). Ja go nie znałem, ale wiedziałem, że to jest menager Hurtu. Zaświeciła mi się lampka i mówię: „Oo – coś jest na rzeczy ”. A on do mnie: „Cześć, jestem Piotr Niedźwiedź, Maciek zaraz przyjdzie, poczekamy na niego”. Przyszedł Maciek i powiedział, że chcieliby ze mną grać. Wbiło mnie totalnie w fotel.

GK: Oświadczył Ci się tak trochę :)
PZ: No centralnie, przyjąłem oświadczyny jak widać. Wyleciałem z knajpy i to był dziki ryk radości :) Potem mieliśmy zjazd przygotowawczy w Kluczborku i nastąpił pierwszy koncert, który był dramatem. To co ja wyczyniałem na scenie to masakra. Nerwy mnie zjadły :) Duży plener, publiczności… Matko Boska, do dzisiaj chłopaki z tego leją :)

GK: Dograłeś do końca ? :)
PZ: Oczywiście, ale nasz dźwiękowiec, Jarek, musiał ściągnąć moją gitarę żeby nie było słychać co ja tam wygrywam. Cuda na kiju :) Trema mnie zżarła totalnie. Ja te kawałki umiałem, ale patrzyłem na setlistę i kompletnie nic mi to nie mówiło, zapomniałem co jak się gra. Miałem jakieś efekty pod nogami które wciskałem jak oszalały, nie wiedziałem co się dzieje :D

GK: Ale z koncertu na koncert było coraz lepiej…
PZ: Tak, chyba najwięcej mi dała ta trasa Punky Reggae Live, bo to było jakieś 28 koncertów w bardzo krótkim czasie.

GK: A jak Ci się współpracuje z chłopakami z Hurtu?
PZ: Bardzo fajnie -  wiesz, myślę, ze nauczyliśmy się siebie. Wiadomo, każdy jest z totalnie innej parafii, każdy ma swoje dziwne jazdy, ale każdy ma też jazdy fajne. Potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby się siebie nauczyć. Jest bardzo fajnie, tak fajnie że zaowocowało to nagraniem nowej płyty.

GK: Miałeś swój mały udział w płycie „Wakacje i Prezenty”…
PZ: Ja tam zagrałem trzy numery. Tak, chyba trzy nagrałem z czego na płytę weszły bodajże dwa. To była dla mnie taka zachęta od zespołu, dostałem od nich takiego jakby lizaczka. Wiesz, nowy w zespole i od razu wchodzi na płytę.

GK: Teraz nagrywacie cały czas nowy materiał…
PZ: Tak, tym razem już jesteśmy naprawdę na finiszu. Bardzo długo zapowiadaliśmy tę płytę, premierowego materiału nie było bardzo bardzo długo. Z 5 lat co najmniej, od 2007 roku, bo na płycie „Wakacje i prezenty” była tylko jedna nowa piosenka, a reszta to był przegląd twórczości Hurtu. Maciek wybrał te numery, które najbardziej lubił i chciał to nagrać od nowa. W inny sposób. Dlatego też nazywało się to „Maciek Kurowicki i Hurt”.

GK: Masz jakiś swój udział w tworzonej właśnie muzyce, czy to jednak Maciek trzyma na wszystkim rękę?
PZ: Maciek przede wszystkim jest od tekstów, a muzykę dostarczamy mu my, czyli basista Smoła (Jacek Smolak) i ja. Przynosimy mu numery, słucha tego i jak mu coś podpasuje  to bierze. Najczęściej wszystko wypieprza :))

GK: Jest takim małym despotą trochę?
PZ: No kurwa, no musi być :)) Ja pitole, jak w zespole nie ma Hitlera, despoty, to zespół nie istnieje. Sorry Maciek :))

GK:  Długo nie graliście koncertów, ostatnio dopiero zaczęliście grać..
PZ: Noo faktycznie, w zasadzie w tym roku oprócz tych plenerowych to graliśmy Orkiestrę podwójną. Ale taki założyliśmy plan. Plenery jak najbardziej zaliczamy ale przede wszystkim skupiamy się na robieniu płyty. Pojechaliśmy sobie na taki composing camp do Gogołowa, piękna miejscowość gdzieś w górkach. Mieliśmy domek w którym robiliśmy materiał, byliśmy totalnie odcięci od świata, zadupie kompletne no i przywieźliśmy stamtąd 10 numerów. Myśleliśmy, że mamy gotowe aranże, ale jak przyszedł producent Agim Dżelilji  (Oszibarack) to okazało się, że zostało z tego jakieś 20-30 %. Niektóre rzeczy robiliśmy na żywo w studio, nagle wpadały fajne pomysły, okazało się że to zajebiście żre i od razu nagrywaliśmy.

GK: Wracając do tematu, czy podczas tej przerwy nie brakowało Ci wyjazdów, trasy, kontaktu z publicznością?
PZ: Oczywiście, że brakowało. Utrzymuję się w zasadzie tylko z Hurtu, więc gdy nie gram to siedzę w domu . Nie ukrywam że to lubię, jestem domatorem, nie cierpię wychodzić na miasto - dlatego mnie spotkać na koncercie czy w knajpie to jest praktycznie jak trafienie w totka. Chyba, ze znajomi grają, wtedy pójdę.

GK: Gdzie gra Ci się najlepiej? Masz jakieś swoje ulubione miasto już?
PZ: Uwielbiam grać w Lublinie, Gdyni czy Łodzi, ale nie chciałbym mówić że tu fajnie a tam chujowo  -   jest tyle czynników, które wpływają na to czy koncert uważamy za udany, że nawet jak mam miasta które średnio mi leżą, to czasami w nich zdarza się zagrać najlepsze sztuki. Wszędzie jest fajnie :) We Wrocławiu mi się ciężko gra - u siebie. Ale tylko z Hurtem tak mam, z Dust Blow nigdy tak nie miałem. Z nimi zawsze zajebiście mi się grało we Wrocławiu, masa znajomych przychodziła, było fajnie, tak rodzinnie. A z Hurtem - walka – nie wiem z czego to wynika.

GK:  Ostatnio współpracowałeś z Jankiem Samołykiem, jak pamiętasz…
PZ: Tak tak, to był totalnie jednorazowy projekt: „Tribute to The Go Betweens”. Było to na rocznicę śmierci założyciela i wokalisty – Granta Mclennana. Janek skrzyknął wrocławskich muzyków, przez dwa tygodnie siedzieliśmy w salce, łupaliśmy te numery. The Go Betweens to w ogóle jest kapela, którą dla mnie odkrył Janek. Okazali się świetnym zespołem. Zrobiliśmy około 20 utworów, zagraliśmy koncert, ludzie dopisali. Szkoda, ze tego nie nagraliśmy, a był plan żeby to zarejestrować na próbie. Niestety, nie wypaliło.

GK: Jest ktoś, z kim chciałbyś nagrać piosenkę lub zagrać koncert?
PZ: No jasne -  John Lennon, ale będzie problem :) Jest to mój guru jeśli chodzi o muzykę, on mi dał najwięcej. Dzięki niemu, dzięki Beatlesom jestem tu gdzie jestem. Tak samo Cobain, nie ukrywam że Dust Blow powstało z inspiracji Nirvaną. Nie wstydzę się tego, do tej pory Nirvana jest w mojej pierwszej trójce zespołów. The Beatles, Tiamat i Nirvana.

GK: Tak trochę na koniec zapytam o Wrocław. Czy wg. Ciebie jest to dobre miasto do robienia muzyki? Szczególnie w kwestii młodych zespołów.
PZ: Chyba tak jak każde inne miasto. W tym kraju jednak panuje przekonanie, że jeśli chcesz coś osiągnąć to musisz się wyprowadzić do Warszawy. Czy tak jest?

GK: No chyba nie.
PZ: No właśnie, Hey jest ze Szczecina i co? Bomba - nie? Myslovitz jest z Mysłowic i bomba. Grabaż jest z Piły. A my jesteśmy z Wrocławia :) Jeśli kapela ma coś naprawdę do powiedzenia, jest dobra to się zawsze przebije. I ma upór i dąży do tego, bo to nie jest tak, że nagrasz płytę i od razu sprzedasz miliony. To jest to co właśnie gubi młode zespoły, patrząc też z perspektywy Dust Blow. Kontrakt jest, złapaliśmy pana Boga za nogi, sława i chwała. A to jest bzdura. Niestety większość się na tym wykłada , kiedy sytuacja nie spełnia ich oczekiwań to się rozpadają.

GK: Gaszą się po prostu.
PZ: No tak, zostają ściągnięci do parteru, kop w dupę i albo zaciskamy zęby i trzeba po prostu zapierdalać, grać próby, masę koncertów albo się rozpadamy.

GK: Wrocław to jest Twoje rodzinne miasto…
PZ: Tak, tutaj się urodziłem. Kocham to miasto, ale drugim moim miastem jest Szczecin, bo stamtąd pochodzi moja Mama i tam mam większość rodziny. Praktycznie przez całe życie spędzałem tam wszystkie święta.

GK: Co Ci się tutaj najbardziej podoba?
PZ: Hmmm, ciężkie pytanie. Nie mam zielonego pojęcia co mi się podoba w tym mieście. Podoba mi się to, że nie jest takie jak Warszawa :) dla mnie Warszawa pędzi. Czuje się tam jak kosmita. A we Wrocławiu czy Krakowie życie się troszeczkę wolniej toczy – tak jak lubię.

GK: Dzięki za wywiad :)


od lewej: Jaś Załęski, Piotr Załęski, ja :)
od lewej: Jaś Załęski, Piotr Załęski, ja :)


POST SCRIPTUM

PZ: Już? Tak szybko ? :)

GK: No chyba już zapytałem o wszystko co chciałem…
PZ: Alee - fajna będzie nowa płytka Hurtu :)) Zaajebista.

GK: Rozumiem, że to będzie zupełnie inny Hurt?
PZ: Oooo kurwa.

GK: Hit za hitem?
PZ:  Hmm wiesz, nie. Nie mamy nastawienia na hit i wydaje mi się, że to jest właściwa droga. W momencie kiedy się nastawiasz na hit, to potem może być zawód. Nie robiliśmy hita na siłę, nie było mówienia: „chłopaki robimy hita, bo jak nie będzie hita to nie będzie kasy i koncertów”. Nie tędy droga. Myśmy robili swoje, dużo fajnych spontanów wyszło.

GK: Czyli zupełnie nowa jakość i zupełnie inna płyta. Zaskoczycie fanów.
PZ: Totalnie inna płyta. Maciek nam zaufał i pozwolił robić to co chcemy, to co czujemy. Będzie to bardzo gitarowa płyta, dużo przestrzeni gitarowej. Będzie dużo noisu, przesterów… Będzie 10 premierowych numerów. Jesteśmy bardzo podjarani tym materiałem, nikt się czegoś takiego nie spodziewa :)

GK: Dzięki raz jeszcze :)
PZ: Dzięki również.


sobota, 26 maja 2012

Parov Stelar Band, 23.05.2012, Wrocław, Eter.


Bardzo rzadko zdarza się, by w klubie na koncercie był nadkomplet publiczności. Równie nieczęsto przytrafiają się takie, kiedy nikt nie chce wyjść z sali do toalety, by nie przegapić ani jednego utworu. W środę, 23 maja, we wrocławskim klubie Eter zagrał Marcus Fureder, powszechnie znany jako Parov Stelar. Ze swojej rodzinnej Austrii przyjechał wraz z zespołem, by dać mocarny występ, którego nikt z uczestniczących bardzo długo nie zapomni.

Muzyka Marcusa Furedera jest ciężka do określenia gatunkowo, bowiem łączy on wiele styli muzycznych w niepowtarzalną całość. Jest tu oczywiście electro, ale przeplata się z jazzem, breakbitem czy rozwiązaniami muzycznymi rodem z lat 20. i 30. poprzedniego stulecia. Wszystko to tworzy mieszankę wybuchową, a raz zasłyszane kawałki długo pozostają w głowie.  Wszystko to bardzo dobrze brzmi już na płycie, ale pełnej mocy jego muzyka nabiera dopiero podczas występów na żywo.

Tak właściwie to bardzo ciężko jest zrelacjonować środowy koncert Parov Stelar Band, gdyż słabych punktów ten wieczór po prostu nie miał. Od początku do końca pełen profesjonalizm i zaangażowanie zespołu na scenie, do tego dochodził znakomity kontakt z publicznością, w tej kwestii szczególnie wykazała się wokalistka - Cleo Panther. Oprawa koncertu stała na najwyższym poziomie, wizualizacje na siatce za plecami muzyków tworzyły niepowtarzalny klimat. Śmiało można powiedzieć, że do Eteru w małym nadkomplecie zawitała publiczność międzynarodowa, na każdym kroku można było spotkać bowiem gości zza granicy. Widownia również się popisała, nikogo nie trzeba było namawiać do zabawy czy klaskania. Energia płynąca ze sceny pochłonęła wszystkich.

Z części typowo muzycznej, Marcus z zespołem zaprezentował 17 utworów, które były przeglądem jego twórczości z ostatnich kilku lat. Nie zabrakło takich kawałków jak Libella Swing (odegrana dwa razy, na początku oraz na bis), Catgroove, Jimmy’s Gang, La Fete, Matilda, Booty Swing czy też hipnotyczne Homesick. Podkreślić muszę, że cała setlista pozbawiona była utworów słabych, a wszystko było odegrane tak, że żal było wychodzić choćby na moment z sali czy stanąć w kolejce po piwo. Czasem miało się wrażenie, że między utworami nie ma żadnych przerw, co sprawiało wrażenie jednej wielkiej jamm session.

Śmiało mogę powiedzieć, że tym występem Parov Stelar zamieścił koncertową poprzeczkę we Wrocławiu bardzo wysoko. Niezwykle ciężko jakiemukolwiek artyście będzie pobić to, co wydarzyło się w środowy wieczór w Eterze. Bez wątpienia był to koncert roku 2012 we Wrocławiu. Lepszego już raczej nie będzie. Wyśmienita  muzyka, energia, radość, euforia, spontaniczna i żywiołowa publiczność, czyli przepis na koncert idealny. Brakuje mi słów, by oddać atmosferę jaką stworzył Parov Stelar Band. Tam trzeba było po prostu być.

Małą, naprawdę tycią namiastką, nie oddającą w pełni  tego co się działo, niech będzie poniższe video. Lepszego niestety, nie ma.


poniedziałek, 14 maja 2012

Snow White Florence...

Bardzo lubię takie niespodzianki. P. właśnie podesłał mi nowy kawałek Florence +  The Machine. Biorąc pod uwagę fakt, że choruję na Florencję od jakiegoś czasu to wysłuchałem z uwagą... i co tu dużo mówić. Wgniotło mnie po prostu w ziemię!

Breath of life, bo tak nazywa się ów utwór, pochodzi ze ścieżki dźwiękowej do filmu Snow White and the Huntsmen, który w naszym kraju będzie miał premierę 1 czerwca. Zapowiada się całkiem fajnie, a dzieło opatrzone tak wspaniałą muzyką powinno, a w zasadzie musi być dobre.

Breath of life, posłuchajcie i zobaczcie sami:


wtorek, 8 maja 2012

Brodka z nowym kawałkiem :)

Trochę czasu minęło od ostatniego wpisu, ale nie ma tego złego.... :)

No więc na wrocławskiej 3-majówce zagrała Monika Brodka. I owa Brodka po raz kolejny urzekła mnie w całości dając świetny koncert mimo wczesnej pory i lampy bijącej z nieba. Było kilka "Grandowych" kawałków, zaśpiewała również kilka coverów. Bardzo fajnie wyszedł Jej i zespołowi utwór Nirvany "Heart Shaped Box", kiedy to Monika porwała koszulkę tego zespołu jednemu z jej fanów a publika wprost usiadła pod sceną. 
Ale najważniejsze dla mnie w tym wszystkim były dwa nowe utwory, które wokalistka zaprezentowała na Wyspie Słodowej. Zapowiadają one EPkę, która wyjdzie jeszcze w maju. Zaprezentuję jeden z nich...

Przed państwem Monika Brodka w piosence "Varsovie". Zapraszam ;)