wtorek, 30 października 2012

Strachy na Lachy - Alibi. 26.10.2012 Wrocław


        Powracający o świcie, Ten z nosem i Ten to ma tyte, Mandaryn, Kieras i Lo – czyli panowie z formacji Strachy na Lachy znów odwiedzili Wrocław. Koncert odbył się w miejscu, gdzie zjeżdżają najlepsze zespoły z całej Polski, czyli w klubie Alibi. Była to zarazem jedna z ostatnich szans, by usłyszeć nowe utwory Strachów przed premierą płyty, która ma mieć miejsce w lutym przyszłego roku.

Wydarzenie to z pewnością było wyczekiwane przez wielu, bowiem takiego tłoku jak w zeszły piątek Alibi dawno nie widziało. Skrawka wolnej przestrzeni pod sceną i na esplanadzie wokół parkietu na próżno można było szukać już kilkanaście minut przed wejściem zespołu na scenę.  Mimo małego spóźnienia z rozpoczęciem całej imprezy, chyba nikt nie wyszedł z klubu przy ul. Grunwaldzkiej niezadowolony.

Na przywitanie z publicznością panowie ze Strachów zagrali jeden ze swoich większych hitów, Dzień dobry, kocham cię a poprawili energetycznym Awangarda, Jazz i Podziemie.  Początek można by rzec, z grubej rury. I równie porywająco było też później, mało było momentów, kiedy zespół pozwalał na odpoczynek. Cały set zamknął się w dwudziestu kawałkach i był przekrojem twórczości z całej dekady działalności zespołu,  Przypomniane zostały utwory ze wszystkich starszych płyt. Nie zabrakło takich hitów jak Raissa, Żyję w kraju, Ostatki oraz Czarny chleb. Dygoty tradycyjnie już na gitarze odegrał Grabaż. Nie mogło obyć się również bez Listu do Che czy też Po prostu pastelowe (Zakazane piosenki). Niemałą niespodzianką dla stałych bywalców na koncertach Strachów był utwór Krew z Szafy, odegrany podczas drugiej części bisów. A Piłę Tango, niemal w całości odśpiewała publika…

Jak już na początku wspomniałem, była to jedna z ostatnich okazji by usłyszeć przedpremierowo piosenki, które znajdą się na nowej płycie zespołu. Jesteście gorsi, to nowa, ostrzejsza jakość Strachów. Mokotów jest już chyba znany każdemu, albowiem jako singiel ten kawałek hula w radiach od kilkunastu dni. Kolejny utwór to I can’t get no gratification (nazwa bodajże robocza), czyli kolejna część opowieści o trollach z internetowego forum, chyba dobitnie kończy polemikę Grabaża z ludźmi, których głównym hobby jest dowalanie innym w sieci. Ostatni z nowych kawałków, Bloody Poland, to z kolei opowieść o naszym kraju. Ale żeby nie zdradzać za dużo, odsyłam czytelników do odpalenia wyszukiwarek, bowiem wszystkie powyższe utwory w wersji koncertowej można znaleźć na jednym z popularniejszych serwisów świadczącym usługi audio/video.

Podsumowując, piątkowy koncert Strachów można zaliczyć do wydarzeń udanych. Fani dostali to po co przyszli, czyli świetnie dobrany zestaw piosenek, a zespół wyjechał zadowolony. Na plus należy zaliczyć też znakomity kontakt artystów ze zgromadzonymi. Po marcowych Niemcach, publika tym razem stanęła na wysokości zadania, ludzie słuchali co się do nich i śpiewa, i mówi. Cytując Grabaża, „pyzata dycha”. I tylko ta akustyka...Kolejny koncert, już na wiosnę po premierze płyty.


wtorek, 23 października 2012

Lipali - 19.10.2012 - Alibi, Wrocław


     Ostatni piątek w klubie Alibi minął pod znakiem ostrego gitarowego grania. Gwiazdą wieczoru był oczywiście zespół Lipali, z charyzmatycznym Tomkiem Lipnickim na czele. Trio przyjechało do Wrocławia promować swoją najnowszą płytę pt. „3850”, która ukazała się z pierwszym dniem października.

     Zanim jednak Lipali wkroczyło na scenę okazję do pokazania się próbował wykorzystać wrocławski zespół CLoN. Formacja ta gra zdecydowanie cięższą muzykę, również zupełnie inny mają wokal. Same ich kompozycje są bardzo dobre, ciężkie gitary i energiczna perkusja znakomicie ze sobą współgrają. Najgorzej w tym wszystkim wypada jednak wokalista. Pan za mikrofonem czasami nieco zbyt mocno podkręca swój growl, co niezbyt przyjemnie komponowało się z resztą muzyków. Ale mimo tego, spełnili swoją rolę i nieco rozgrzali publiczność.

     Równo o 21, Lipali, czyli: „Lipa”, Adrian Kulik oraz Łukasz Jeleniewski  wyszli na scenę i z miejsca zapowiedzieli, że będzie to koncert szczególny, bo aż dwugodzinny. Panowie podzielili swój występ na płynnie przechodzące między sobą trzy część. Nowa płyta „3850” została zagrana w całości, w środku koncertu, pomiędzy zestawami nieco starszych kompozycji. Poprzednie płyty reprezentowały takie utwory jak Barykady, TKM, Trybun Ludowy, Ciche głosy szepczą „po co?” czy Ludzie Kopiejki. Na deser licznie zgromadzona publika usłyszała bardzo dobrze każdemu znane Upadam, Od dechy do dechy czy też Sen o lepszym dniu.

     Najważniejszym jednak punktem imprezy był nowy album, który zespół odegrał w całości. Płyty „3850” świetnie słucha się już w domu, ale zupełnym zaskoczeniem było dla mnie koncertowe wykonanie tych utworów. Z czystym sumieniem mogę przyznać, że wszystkie te piosenki grane na żywo zyskują dodatkową energię i przekaz. Pamiątki z masakry czy Wodzu prowadź zmiatały publiczność z powierzchni ziemi, ale były i kawałki z przesłaniem i dedykacją, które nie pozostają obojętne. Tak jest choćby z piosenkami pisanymi dla żony i dzieci Tomka Lipnickiego (Trudy oraz Czy chcesz czy nie). Warto zaznaczyć, że pomimo tego, iż płyta jest dostępna na rynku od 1 października, niemal wszyscy fani pod sceną znali już teksty.

     Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem koncertu był kontakt zespołu z publicznością. „Lipa” od samego początku starał się rozmawiać i żartować ze zgromadzonymi. Ta nie pozostawała dłużna i bez zbędnych ceregieli dała ponieść się zabawie. Przypomniane zostały wydarzenia z ostatniego koncertu Lipali we Wrocławiu, który odbył się wówczas w Eterze, gdzie muzycy i publiczność chcieli robić nieprzyzwoite rzeczy z tamtejszym nawiewem. Male niepowodzenia kwitowane były żartami. Kiedy przy piosence Do Dna perkusista Łukasz Jeleniewski pomylił się, Lipa skwitował to słowami: „A teraz wstań i grzecznie przeproś”. Owacyjnie przyjęty został również sweter Lipy i… jego babcia. Ów sweter został wykonany właśnie przez seniorkę rodu Lipnickich, a głośne „szacun dla babci” kilkakrotnie było przez fanów skandowane. Jedyną malutką wpadką było niedziałające banjo. Instrument ten odmówił posłuszeństwa przed jednym z utworów i niestety nie udało się go już reanimować.

     Podsumowywując, na piątkowy koncert warto było się wybrać. Nieczęsto bowiem zdarza się, że zespół gra ponad dwie godziny z takim zaangażowaniem jak Lipali. Muzycy wykazali się pełnym profesjonalizmem i mimo momentami wkradającego się zmęczenia dali radę do końca. Energia i mocne brzmienie, ekspresja i zaangażowanie to wizytówka Lipali i tego wszystkiego nie zabrakło również w Alibi. Zespołowi należy pogratulować zarówno i występu i nowej płyty.

sobota, 6 października 2012

Happysad - Alibi - 05.10.2012


Początek października jest to okres, kiedy większość zespołów rozpoczyna swoje trasy koncertowe. Oznacza to też, że mniej więcej raz w tygodniu we Wrocławiu gościć będą czołowi artyści z całej polski. W pierwszy piątek nowego miesiąca, w klubie Alibi zagrał zespół Happysad, który przyjechał na koncert ze swoim nowym materiałem z płyty ciepło/zimno.

Jak to jest w zwyczaju w Alibi, koncerty nigdy nie rozpoczynają się punktualnie. Także i tym razem zaczekano na spóźnialskich, którzy falami napływali do klubu jeszcze kilkanaście minut po planowanej godzinie 19stej. Każde spóźnienie można jednak wybaczyć, kiedy zespół wieczoru zagra tak jak w piątek Happysad. Zaczęło się od utworu z nowej płyty ,Most na krzywej, po czym usłyszeliśmy kilka piosenek ze starszych albumów, takich jak Zanim pójdę  czy Mów mi dobrze. I tak w zasadzie wyglądał cały koncert. Nowości poprzeplatane starymi utworami to zestaw działający zawsze bardzo dobre. Często zdarza się bowiem, że publiczność nie znając niektórych piosenek zaczyna się po prostu nudzić. W pękającym w szwach Alibi za sprawą fajnie ułożonej setlisty na nudę nie było czasu.

Happysad w składzie: Kuba Kawalec, Jarek Dubiński, Artur Telka i Łukasz Cegliński zaprezentował się na scenie pierwszorzędnie. Mimo, że jak sami później przyznali, nowy materiał na pierwszych koncertach  zawsze gra się ciężko, to nie dali się zjeść wkradającej się tremie i zagrali na najwyższym poziomie. Publika nie pozostała im dłużna, tak żywiołowo reagującej widowni nie widziałem we Wrocławiu już dawno. Wielki plus przybyłym należy się również za znajomość tekstów, w wielu przypadkach Kuba na wokalu był wspomagany przez śpiewającym razem z nim tłum. Swoiste apogeum nastąpiło na sam koniec, gdy zabrzmiały pierwsze takty Nie ma nieba. Zabawa na całego, szczęśliwa publiczność i szczęśliwy zespół. Chciałoby się takie obrazki oglądać za każdym razem.

Sezon koncertowy we Wrocławiu należy uznać za w pełni otwarty. Można mieć teraz tylko nadzieję, by każdy zespół odwiedzający to miasto zagrał z takim zaangażowaniem i pasją, jak zrobili to w piątek w Alibi chłopcy z Happysadu, czego sobie, publice i przybywającym artystom z całego serca życzę.

Na koniec, krótka rozmowa z Jarkiem Dubińskim, perkusistą Happysadu:

GK: Jak wam się podobał dzisiejszy koncert w Alibi?
Jarek Dubiński: Zajebiście było. Wiesz, to są pierwsze koncerty z nową płytą, ten dzisiaj w Alibi był w ogóle drugi z tym materiałem. Mamy jeszcze spory stres z tym związany. Wczoraj setlista wyglądała nieco inaczej, na bieżąco będziemy to jakoś układać.

GK:  Wolicie grać bardziej koncerty plenerowe czy klubowe, gdzie publiczność jest na wyciągnięcie ręki?
JD: Koncert plenerowy jest zupełnie czymś innym niż koncert klubowy. Plenery grasz w Polsce tak jak cię zaproszą, jakieś dni miasta itp. Na takich imprezach połowa ludzi za bardzo nie kojarzy co gramy, przychodzą bo coś gra. Do klubu przychodzą ludzie posłuchać konkretnie ciebie, po to kupili te bilety.

GK: Ostatnio wyszła Wasza nowa płyta, „ciepło/zimno”, ten stres grając nowe piosenki naprawdę jest taki duży?
JD: Zawsze tak jest. Jak wychodzi nowa płyta to zespół na koncertach nie jest jeszcze do końca zgrany. Te numery nagrywaliśmy pół roku temu, teraz mieliśmy ledwie tydzień na robienie prób. Grasz tak jak to nagrywałeś, ale dochodzą do tego dodatkowe emocje. Nie wiesz jak ludzie to będą odbierać.
Przypuszczam, że po pięciu koncertach będzie o wiele lepiej.

GK: Ale odbiór nowego materiału nie jest chyba taki zły?
JD: Po dwóch dotychczasowych koncertach jesteśmy bardzo zadowoleni, ludzie już znają teksty i śpiewają to z nami. Szok. Cieszymy się również z odbioru spokojnych i ciężkich numerów. Ludzie wtedy stoją i tego słuchają i to jest zajebiste, bardzo budujące.

GK: Dzięki :) 
JD: Ja również.

środa, 25 lipca 2012

Wrocławsko-angielska kooperacja - SiNUSOiDAL feat. TRiCKY - Come to me like a bird

No, czas wakacji i odpoczynku za mną, czas więc wziąć się znów do roboty :)

Na początek po tej przerwie chciałbym zaprezentować państwu efekt kolaboracji na linii Wrocław - UK. Sinusoidal to twór czysto wrocławski, w tym miejscu posłużę się cytatem z Ich fanpage'a na facebooku, bo inaczej i lepiej sam bym ich nie przedstawił:

"Sinusoidal to duet Michała Siwaka i Adrianny Styrcz. Stylistycznie to podszyty elektroniką rozbujany ocean brzmień dopełniony falą raz lirycznych, a kiedy indziej zawadiackich wokali Ady. Muzycy inspirują się trip-hopem, ambientem, downtempo"


A grają tak:


Mają za sobą już pierwszy album noszący tytuł "Out of the Wall", a w tym roku zagrali na dwóch dużych festiwalach w Polsce (Selector Festival oraz Opener). Obecnie pracują nad nowym albumem, którego po części można było posłuchać na wspomnianym Openerze. Nasz wrocławski duet nawiązał też współpracę z Trickym. Adrian Thaws nagrywa przede wszystkim solo, ale znany jest również chociażby z zespołu Massive Attack. Zapewne mieliście do czynienia z jego twórczością :)

Reasumując, owa współpraca Trickiego i  duetu Siwak & Styrcz przynosi już efekty. W sieci pojawił się utwór powstały właśnie w efekcie tej kooperacji. Link do tego ciekawego dzieła poniżej.

click >>      SiNUSOiDAL feat. TRiCKY - Come to me like a bird  << click

wtorek, 26 czerwca 2012

Wywiad - Longin Bartkowiak - Strachy na Lachy


Longin Bartkowiak, postać barwna, basista pochodzący z Chodzieży i mieszkający na stałe w Pile. Od ponad 10 lat gra w zespole Strachy na Lachy. Kiedy jest na scenie nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Ale Lo to nie tylko Strachy, ma za sobą bogatą przeszłość muzyczną, o której poniżej opowiada. Poza tym będziecie mogli dowiedzieć się jakie są jego inspiracje, która płyta była dla niego najtrudniejsza czy też gdzie najlepiej mu się gra. Longin zazwyczaj unika kontaktu z mediami, więc tym bardziej z nieskrywaną przyjemnością oddaję ten wywiad w Państwa ręce…  



Grzegorz Kociuba: Tak na początek, co masz wspólnego z telefonia komórkową ?
Longin Bartkowiak: W latach 1998 - 2001 pracowałem dla jednego z pionierów telefonii cyfrowej sprzedając tzw. 'aktywacje'. Bo to były czasy gdy nie można było kupić nowego telefonu bez umowy, chyba, że za naprawdę duże pieniądze. Przygotowywałem takie umowy, więc to się nazywało, że sprzedawałem 'aktywacje'. Myślę, że gdybym zdecydował się tam robić karierę nie byłbym dziś chyba szczęśliwym człowiekiem :)

GK:  Pamiętasz swój pierwszy kontakt z instrumentem ?
Lo: Wiesz, to było tak. Pochodzę z muzycznej rodziny. Moi rodzice poznali się w Szkole Muzycznej w Poznaniu. Dziadek kapelmistrz, a drugi grał na skrzypcach. Więc już od dzieciaka bawiłem się basówką ojca, która stała w przedpokoju w oczekiwaniu na kolejna "chałturę" jak to się wtedy mówiło. Dziś to słowo zmieniło swoje znaczenie. Mimo, że miałem dostęp do różnych instrumentów apetyt na granie przyszedł później.

GK:  Grasz na basie i widać, że to lubisz. Co sprawiło, że wybrałeś ten typ gitary?
Lo: Jak już postanowiłem, że chcę grać poszedłem do sklepu ojca, w którym na zapleczu stała gitara po prawej i bas po lewej. Ojciec zapytał mnie, na czym chcę grać? W jednej sekundzie dokonałem wyboru wskazując na basówkę, bo pomyślałem, że gitarzystów jest wielu, nawet wśród moich kumpli kilku już brzdąkało. Za to basisty nie znałem żadnego. Nie spodziewałem się, że ten wybór tak zarzutuje na moje życie :)

GK:  Jesteś samoukiem, czy masz jakąś szkołę ?
Lo: Nawet nie zacząłem żadnej szkoły muzycznej czy ogniska. Choć w pewnym momencie miałem taką potrzebę. Na początku szkolił mnie ojciec. Był wymagającym nauczycielem. Na starcie wręczył mi podręcznik J. Popławskiego i pożyczył mi basa do nauki. Był to stary, czerwony Lotos. U ojca uczyłem się jakieś dwa lata, potem wyjechałem do szkoły średniej i zostałem typowym samoukiem. 

GK:  Pamiętasz swój pierwszy zespół, w który grałeś ?
Lo: Na samym początku grałem w zespole muzycznym przy Technikum Budowlanym w Pile, który prowadził mój ojciec. Graliśmy tam standardy na okolicznościowe imprezy szkolne. Było tam sporo klezmerki. Ale równocześnie z bratem i jego kumplem spotykaliśmy się na działce lub w domu (jak nie było starych) i obgrywaliśmy wszystko co nas wtedy kręciło od jazzu do Sabbatów. Pamiętam nawet te nazwę : Doktor Wycior. Był band i nazwa choć jedyne wówczas koncerty to aula i apele szkolne :)

GK: Przed Strachami grałeś m.in. w INRI, Cuts i Na Górze. Co możesz powiedzieć o każdym z tych zespołów ?
Lo: Każdy z nich jak sam widzisz to osobne bajki. Był taki czas, że "ciągnąłem kilka srok za ogon". INRI to punkowy skład, dowodzony przez gitarzystę "Dyrektora" i mojego brata "Leona". Trafiłem tam gdy mieli problemy z ich poprzednimi basistami. Nagraliśmy dwie płyty, zagraliśmy sporo koncertów. Było fajnie. Grają do dziś choć o wiele mniej.

Cuts to dzisiejszy The Cuts. To był absolutny początek. Nawet skład się klarował znacznie, od tamtego czasu pozostał tylko Przemek. Graliśmy zafascynowani nurtem indie, było bardzo gitarowo, ze śladową elektroniką i angielskimi tekstami. Zmiany musiały nastąpić. Odszedłem ze względu na obowiązki w Strachach, pojawiła się też Zośka. Zastąpił mnie Tom Horn, od tego czasu to nowy rozdział tego zespołu. Jesteśmy przyjaciółmi.

Na Górze pojawił się gdzieś w połowie lat 90. Wojtek Retz, który stworzył ten projekt był instruktorem terapii zajęciowej przy Domu Opieki Społecznej w pobliskim Rzadkowie. Zauważył wśród swoich wychowanków ciągoty muzyczne i postanowił coś z tym zrobić. Napisał kilka prostych piosenek. Razem z Mańkiem Nalepą -również tamtejszym instruktorem, grali, śpiewali i postanowili to nagrać. Gdy już nagrali te kilka piosenek poprosili mnie czy bym nie dograł basu, bo czegoś tam jeszcze brakowało. Nagrałem bas, zaprosiliśmy jeszcze kilku gości, wyszło świetnie. Kaseta rozeszła się po kraju pocztą pantoflową dając początek zespołowi jakich w świecie nie ma wiele.

GK:  A jak wyglądała współpraca z Miłką Malzahn ?
Lo: Gdy dołączyłem do składu Miłki byłem pod jej wrażeniem, także jej muzycy prezentowali niesamowity poziom. Ja grałem tylko punka, a teraz przede mną piosenka autorska spod znaku szumnej wtedy 'krainy łagodności'. Miłka pisała swoje teksty i śpiewała, ja tam nie dociągałem grając jakieś jazzy i ballady. Zaczęliśmy jednak łamać formę i miałem na to przyzwolenie Miłki. Z biegiem czasu zmieniał się też skład i kiedyś po jednym z ostatnich naszych koncertów Paweł Dunin-Wąsowicz, szef Lampy i Iskry Bożej stwierdził, że brzmieliśmy jak Morphine. Było to dla mnie niezłe podsumowanie Miłkowej działalności, coś z czym się dobrze czułem. Doświadczenie przy kilkuletniej pracy z Miłką to był mój paszport do konfrontacji z tekstami Grabaża.  

GK:  Przygodę z Grabażem zacząłeś nietypowo chyba, bo zagrałeś ponoć z PP kilka koncertów. Jak się tam znalazłeś ?
Lo: Eee tam, stare dzieje. Raz zagrałem w zastępstwie Julka, który miał zabukowane wakacje. Dla mnie przygoda, a dla kolegów ulga, że nie położyli "sztuki" :)

GK:  A jak to się stało, że trafiłeś do SNL ?
Lo: To już chyba wszyscy wiedzą :):):) Na stronie www jest krótka i barwna notka na ten temat, jak to Kozak zadzwonił do Lo, a ten do Mańka itd. W tamtych czasach grywałem z INRI, więc mijaliśmy się z Grabażem na backstage’ach. Miałem wówczas luźne terminy zgodziłem się bez namysłu. Miałem wtedy parcie na granie, a egzystencja w kilku składach jednocześnie nie była mi straszna.

GK:  Początek SNL to też Twoja choroba. Muzyka była formą terapii ?
Lo: Jestem świeżo po akcji "Policzmy się z rakiem" na wykop.pl. Wróciły wspomnienia, odżyły odczucia tamtych dni. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to forma terapii. Dla mnie zarówno w nowo powstałym SNL, sporadycznie w INRI jak i w Na Górze, w którym wówczas sporo pogrywaliśmy.
Wówczas nie było to dla mnie takie oczywiste. Po prostu to robiłem, uważałem to za swoją konieczność. Sens autentyczny. Pamiętam jak siedząc w szpitalu ze swoimi tajnymi zapiskami rozkminiałem formę dla utworów Na Górze, który właśnie nagrywał płytę "Regeneracja" w Warszawie. W żyłę pakują chemie a Lo rozkminia z kajecikiem czy rozpocząć dany numer solówką czy zostawić ją na mostek. Spójrz na pierwsze zdjęcia Strachów, tam wszyscy siedzą. A to dlatego, że nie byłem w stanie stojąc utrzymać gitary. Koledzy targali mojego Ampega, który ważył chyba z 80 kg ale nie było o czym gadać. Gdy ze szpitala wracałem do domu bas zawsze był pod ręką, podgrywałem jakieś kawałki jeśli miałem na to siły i ochotę. To się działo, a ja w tym uczestniczyłem całym sobą. Nie było mowy o zastępstwie, choć kolegów do tego też namawiałem. Rozmawialiśmy tylko o terminach przyszłych "chemii", "lamp" i koncertów. Koledzy byli niesamowicie solidarni. Nie wiem do końca czy zdawali sobie sprawę co robią, ale zrobili mega-robotę. Mnie chciało się żyć. 

GK:  Strachy to już ponad dekada, jak ci się do tej pory żyje z resztą chłopaków?
Lo: Daleko mi jeszcze do stwierdzenia Cugowskiego: "znamy się z Romkiem (Lipko) od czterdziestu lat" :) Czas zapierdala i tylko czasem zdaję sobie sprawę z tego, że z moim serdecznym kolegą z pokoju Mańkiem znam się dłużej niż z własną żoną. Jesteśmy dobrymi kumplami, a może już jak rodzina... 

GK:  A współpraca z Grabażem? Czy bierze pod uwagę wasze zdanie przy pracy nad materiałem, czy zawsze stawia na swoim ?
Lo: Nie sądzę, że Grabaż jest apodyktyczny. Myślę, że na świecie jest "wariatów" o wiele więcej:) G. cię wysłucha jeśli faktycznie masz coś do powiedzenia. Wydawało mi się kiedyś, że wiem dużo. Ale teraz z perspektywy czasu to była fraszka. Człowiek zbiera doświadczenia lub je przerabia. Więc zacząłem rozmawiać z Krzyśkiem o wszystkich tych bieżących pomysłach. Oczywiście często dochodzi do konfrontacji pomysłów, bo to jest przecież zespół. A wtedy zdarza się, że suma sumarum wychodzi na Grabaża :) Jeśli odpuszczamy to tylko dlatego, że nie raz i nie dwa przekonaliśmy się, że na jego wyszło :)

GK:  Która płyta była wg, Ciebie najtrudniejsza do nagrania i dlaczego?
Lo: Każda mnie wgniatała i robiła w głowie magiel. Ale najcięższa to "Dodekafonia", nie tylko przez to, że jest muzycznie bardzo zaawansowana. Przeżywałem wówczas jazdę ze samym sobą i miałem momenty zwątpienia. Od tamtej pory zbiera mi się na wymioty jak wchodzę do studia. Ale co zrobisz, taka karma. 



GK:  "Autora" nie chciałeś wydawać, gdy okazało się, że nie otrzymacie od pana Gintrowskiego praw na dwa numery. Co sprawiło, że jednak się na to zgodziłeś ?
Lo: P. Gintrowskiego,  w latach 80/90 nawet jakoś tam ceniłem. Wówczas w jednym z projektów nawet grałem jego cover - "Modlitwa". Niestety w dzisiejszych realiach to pan nieprzejednany i zawzięty, nieskory do kompromisów wobec faktu, że muza podąża do przodu, a każdy wykonawca ma prawo do swojej interpretacji. Projekt "Autor" miał trzy piosenki spod jego pióra : "Walka Jakuba z aniołem", "A my nie chcemy uciekać stąd" i "Autoportret Witkacego".  Nagraliśmy je w naszej typowej Strachowej konwencji. I jakie było nasze zaskoczenie gdy nie otrzymaliśmy zgody od P.Gintrowskiego na ich publikacje. Po rozmowach zgodził się tylko na "Jakuba". Pamiętam, że nasz wydawca zatrudnił nawet mediatora w tej sprawie, lecz w odpowiedzi słyszeliśmy tylko pogróżki sądem i takie tam. Totalny kanał. Nie pomogły też zabiegi poprawienia wersji tych numerów o uwagi "sławnego kompozytora" bo wyszła z tego wielka kupa. Stąd decyzja o niewydawaniu płyty, no bo po co, jeśli nie ma na niej co fajniejszych kawałków ?
Nie ma też sytuacji bez wyjścia. Tuż przed premierą płyty Grabaż wpadł na genialny pomysł. Do okrojonej wersji płyty dodawany jest suplement w postaci czystej do nagrania płyty, na okładce docelowy spis utworów, taki jaki miał być z założenia. Na stronie zespołu podaliśmy info o możliwości ściągnięcia z netu dwóch  brakujących piosenek, oczywiście bezpłatne. Daliśmy tym samym przyzwolenie na legalne ściągnięcie z neta i możliwość kompletnej płyty z treścią "Autora".

GK:  Jakie są twoje inspiracje muzyczne ?
Lo: Wszystko zaczęło się od płytoteki mojego wuja pełnej białych kruków jazzowej muzy, było tam tego tyle, że dziś nie dziwię się "skalpelom" bo jest z czego czerpać. Nie były mi jednak pisane jazzowe skale, pozostało raczej tylko zamiłowanie do hi-fi :)

Wyrosłem na muzie osiemdziesiątek, dziś nierzadko tam jeszcze zaglądam (np. New Model Army, Joy Division, Ramones, The Clash) , częściej dziś odrabiam zaległości (z The Beatles, The Kinks, Iggy Pop) A dzisiejsze czasy to tez niezła luta - Y.U.C.K.,  The Raveonettes, Black Lips, Kasabian, The New Pornographers czy Crystal Castles. 

GK: Tak trochę z innej beczki.  W teledyskach pokazywany jesteś jako amant, taki lowelas, obiekt pożądania. Czyj to pomysł i czy odpowiada Ci taka rola ?
Lo: To była inicjatywa odgórna. Taki scenariusz, czy jak tam zwał. Przyznaje też, że to dla mnie rola nie łatwa. Miałem opory żeby się jej podjąć. Nie jestem aktorem i bałem się konsekwencji, które okazały się być tylko w mojej głowie. Tak naprawdę rola jak każda inna, więc przy ogromnym wsparciu kolegów "ogarnąłem". Sceny w "Ostatkach" miały być jeszcze pikantniejsze w założeniu, ale na planie okazało się, że nie jest to wcale potrzebne dla przekazu. Pamiętam gdy po premierze tego klipa żona powiedziała mi : "Jestem z Ciebie dumna". 

GK:  Masz jakieś swoje ulubione miejsce do grania koncertów ?
Lo: Bardzo dobrze czuję się w warszawskim Palladium albo w krakowskim Studio, są to duże kluby i nakręca mnie ich rozmach, przestrzeń, zawodowe podejście. Sentyment mam do warszawskich Hybryd, tam klarowała się historia SNL, tam też cały czas można poczuć kwintesencje klubowego grania i relacji z publiką w dobrych warunkach akustycznych. Fajnie jest też w łódzkiej Dekompresji, tej nowej oczywiście, przerobionej z kinowej sali na klub z graniem na żywo.

GK:  A co jest dla Ciebie najbardziej uciążliwe w życiu muzyka ?
Lo:  Najbardziej chyba "powrót do domu". To bardzo dziwny mechanizm powrotu do rzeczywistości, której przez moment bycia w trasie znacznie naginasz. Każdy byt czy ten na trasie czy też domowy-przyziemny ma swoje wady i zalety lecz gdy na siebie zachodzą nie jest łatwo się przestawić. Radzę sobie z tym odsypiając swoje, ale wiem, że nie każdy ma w domu takie fory :)  

Drugi uciążliwy moment to samodyscyplina. Bo wiadomo, że muza to nie tylko granie koncertów, to jeszcze kawał ustawicznej roboty jaką musisz wykonać ze samym sobą by coś tam grać i mieć to "coś"  do powiedzenia. A przecież nie chodzisz na taśmę do roboty od 7 do 15 by odwalić swoje, to pierwiastek twórczy.  A w domu zawsze sto spraw, które TERAZ załatwić trzeba :)

Jest jeszcze ludzka zawiść, pewnie z zazdrości, ale to chyba każdy ma na co dzień, jak mniemam.

GK:  Całe życie mieszkasz w Pile? Wyobrażasz sobie siebie w innym miejscu ?
Lo: Gdy grałem z Miłką Malzahn pomieszkiwałem w Toruniu, były to fajne czasy ale nie zapuściłem korzeni. Gdy tylko pojawiła się okazja własnego kąta i życia na swoim wróciłem do Piły. Było łatwiej. Tak mi zostało. Dzisiaj to dla mnie idealne miejsce, nieduże i niedrogie miasto, zielone, bez korków, przejdziesz je wzdłuż przez godzinę, a pod nosem mam salę prób SNL.
Gdy odwiedzam znajomków w Gdyni to myślę sobie, że to jest miasto, w którym czułbym się dobrze. Kolega chciał już mi szukać mieszkania, ale to nie jest mi tak naprawdę potrzebne.

GK: Dzięki za wywiad :)
Lo: Ja również dziękuję :)





   











czwartek, 14 czerwca 2012

Mela Koteluk - nadzieja polskiej sceny...

No i dokonało się kolejne odkrycie. Wielkie w moich oczach odkrycie. Jeszcze w maju słuchając audycji "Tranzytem do Niebytu", prowadzoną przez Kasię Nosowską oraz Pawła Krawczyka, natrafiłem na fragment pewnego kawałka, zapowiedź jednak przegapiłem...  Było to tak genialne, że musiałem to znaleźć, a że posiadałem ledwie skrawek tekstu to było to zadanie dość ciężkie. Po paru godzinach przeszkukiwania internetu... jest! Mam! Eureka!

Okazało się, że piosenką która tak we mnie trafiła było Stale płynne, a wykonywała ją Mela Koteluk.
Jak się okazało, pani Koteluk ma za sobą dość ciekawą przeszłość muzyczną. Śpiewała w chórkach chociażby w grupie Scorpions czy też współpracowała z Gabą Kulką. Teraz jednak zdecydowała się na krok na przód, wydając własną płytę. Premiera krążka Meli Koteluk pt. Spadochron miała miejsce 8 maja 2012 roku. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego jest o tej płycie tak cicho... A materiał jest, co tu dużo mówić, wyśmienity.

Jest jednak małe 'ale' w tym wszystkim, które mnie mocno drażni. Niemal każdy, komu pokazuję twórczość Meli Koteluk, od razu stwierdza - "druga Nosowska". Może i panie mają bardzo podobny głos, ale jak dla mnie porównanie obu artystek mija się z celem. Po kolejnym już przesłuchaniu płyty, jednoznacznie stwierdzam iż nie, Mela K. nie naśladuje Nosowskiej. Zamiast porównywać, szufladkować i negować, chyba powinniśmy się cieszyć, że w Polsce nadal mamy artystów, którzy nie dość że potrafią zrobić swój własny materiał, to jeszcze potrafią zrobić go dobrze. I żadne cycki, żadna dupa czy chwytliwy tekst na poziomie 2 klasy gimnazjum nie są potrzebne, by mówić o tej pani: "O ku***, ale zajebista!"

Amen :)

A teraz posłuchajcie sami...








poniedziałek, 28 maja 2012

Wywiad - Piotr Załęski - Hurt oraz Dust Blow.


Piotr Załęski, gitarzysta, wokalista i twórca muzyki, rodem z Wrocławia. Gra przede wszystkim w zespole Hurt, a oprócz tego jest założycielem legendarnej w branży grupy Dust Blow. Z Piotrem rozmawiałem 3 maja, tuż przed majówką na Słodowej w malowniczej części Wrocławia przy Ostrowie Tumskim.  O tym,  jak wyglądały początki jego kariery, z kim chciałby zagrać oraz jaka będzie nowa płyta Hurt, przekonacie się poniżej, w mega długim wywiadzie. Zapraszam.



Grzegorz Kociuba:  Grasz, śpiewasz, tworzysz muzykę. Muzykiem jesteś z zawodu czy masz jakiś innych fach w ręku lub w głowie?
Piotr Załęski: Uprawiam ten zawód, ale czy jestem muzykiem? Bardziej – grajkiem :). Nie skończyłem żadnej szkoły muzycznej.  Znam parę funtów na gitarkę, coś tam podśpiewuję i o dziwo  - żyję z tego. A fach? Studiowałem dziennikarstwo i komunikację społeczną, bo zawsze mnie kręciło radio. Chciałem prowadzić jakąś nocną audycję muzyczną, ale na studiach dziennikarskich działo się wszystko tylko nie radyjko :) W pewnym momencie dałem sobie spokój ze studiami i wybrałem granie. Kompletnie mi wtedy to radio nie wyszło. Może kiedyś?..

GK: Gitara była Twoim pierwszym instrumentem? Czy ktoś Cię musiał namawiać do gry na tym instrumencie?
PZ: Jak byłem mały Ojciec grał na gitarze i próbował mi podsunąć gitarę. Kompletnie mnie to wtedy nie interesowało. Potem wujaszek próbował nauczyć mnie grać  i jemu też nie wyszło. W końcu rodzice kupili mi klawisze, i klawisze były moim pierwszym instrumentem. Miałem nawet pana który przychodził mnie uczyć, nutki, srutki i te sprawy. Zrezygnował jednak kiedy okazało się, że nie gram z nut tylko ze słuchu.
A świadomie grać na gitarze zachciałem kiedy zobaczyłem koncert Beatlesów z 1964 roku, miałem wtedy 6 lat i czułem, że to jest to co chciałbym robić – stać na scenie, śpiewać, grać dla ludzi. Za wiosło wziąłem się  nieco później, była taka gazeta „Świat Młodych”, nie wiem czy pamiętasz?

GK: Chyba za mały byłem jeszcze wtedy :)
PZ: Chyba jeszcze tak :) I oni mieli taki samouczek i dwa chwyty były rozpisane: „Płonie ognisko w lesie” bodajże. Tak stwierdziłem, że tych kilka kropek na gryfie to chyba nie jest jakieś halo i może warto spróbować... no i poszło.

GK: Potem na gitarze uczyłeś się już sam grać?
PZ: Tak, tylko sam. Nigdy nie miałem nauczyciela.

GK: Masz jakiś swój ulubiony sprzęt?
PZ: Ulubiony? To chyba ten na którym teraz gram. Gitara Rickenbacker 610, piecyk Budda Superdrive 18, do tego paczka Fendera, system bezprzewodowy Sennheisera, jakieś efekty - nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale wiesz jak to z gitarzystami jest, wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie. W miarę jedzenia apetyt rośnie, aczkolwiek wydaje mi się że na chwilę obecną to jest już szczyt. Marzenia spełniłem, bo Rickenbackera chciałem mieć odkąd pamiętam - przez Beatlesów zresztą, bo John Lennon na niej grał.

GK: Orient Express był Twoim pierwszym zespołem czy wcześniej miałeś jakieś inne bandy?
PZ: Wiesz co wydaje mi się, że pierwszym. Były normalnie próby, graliśmy jakieś koncerty. Z tym, że w Oriencie żeby było śmieszniej grałem na… perkusji :) I nie miałem o tym zielonego pojęcia, wiesz potrafiłem wystukać najbardziej podstawowy rytm. Jako że nie było perkusisty, to trafiło akurat na mnie. Standardowa procedura w młodych kapelach – jeden gra na gitarze, drugi potrafi śpiewać a każdemu następnemu przydziela się instrument którego brakuje do pełni szczęścia :D.

GK: Jaką muzykę grał Orient Express?
PZ: Haha - dobre pytanie :) Nie pamiętam... autentycznie nie pamiętam, ale prawdopodobnie były to jakieś punk-rockowe zagrywki.  Coś naszego, skleconego na 3 funtach, plus  jakieś covery, ale kompletnie nic mi nie przychodzi do głowy. Nie wiem, dziurę mam jakąś. Wiesz, to był 97 rok. Szkoda że nie zachowały się żadne nagrania z tego okresu.

GK: No właśnie, koniec Orientu datuje się na 97 rok…
PZ: Nie, to jest początek Orient Expressu.

GK: A ja znalazłem, że to był koniec :)
PZ: Eeee… nie to był bankowo początek tego zespołu bo w 1997 zagrałem pierwszy koncert.  Ale może jednak to był i koniec… mogło być tak że graliśmy pod tą nazwą tylko parę miesięcy :)

GK: Potem miałeś 4 lata przerwy bodajże, przed Teddy Sałatką i Mellow Dream.
PZ: Wiesz co - nie, bo Orient Express przemienił się w międzyczasie na Orient X. Też graliśmy jakieś pojedyncze koncerty. Jak przez mgłę pamiętam kto tam grał... wiem, że z perkusistą tego projektu założyłem później Dust Blow, to na pewno. Ale kto jeszcze  tam plumkał - nie mam zielonego pojęcia. Potem Orient X automatycznie przeszło w Defenders. Z nimi też było kilka koncertów, to był już typowy punk rock dla zaangażowanych. Jakieś „NOP NOP każdy dzisiaj o nich wie”, takie cuda na kiju totalne :)

GK:  A skąd się wziął Teddy Sałatka i Mellow Dream? Wyewoluowało to jakoś z Orientu?
PZ:  Nie, Mellow Dream to była kapela moich znajomych, tam śpiewała Malko, która później wystąpiła gościnnie na pierwszej płycie Dust Blow. Na gitarze grał Boro (Grzegorz Sawa-Borysławski) który jest dzisiaj basistą Dust Blow oraz Neonów. Na perkusji grał Fisiek (Michał Fiszer), który kilka lat później został bębniarzem Instytutu. Na gitarze Manon (Piotr Mochniej). A ja przyszedłem za basistę, wskoczyłem na jego miejsce i załapałem się na nagranie malutkiej, pięcio utworowej płytki. To było chwilę przed Dust Blow.

GK: A Teddy Sałatka, skąd ta nazwa?
PZ: Teddy Sałatka jest z Monty Pythona :) Chłopaki zrobili swój zespół, wiedzieli, że ja coś gram i mnie zaprosili do współpracy. Był tam obecny gitarzysta Dust Blow – Robson (Robert Pękala). Jezu jakie to skomplikowane, można by już jakieś drzewo genealogiczne namalować, kto z kim, gdzie i kiedy grał :D Ludzie się strasznie miksowali. Graliśmy w piwnicy i nigdy z niej nie wyszliśmy. Nagrania są może gdzieś na kasetach. Można by to odkopać i się pośmiać z tego teraz :) Śpiewał tam koleżka, który obecnie prowadzi lumpeks i jest taksówkarzem. Wtedy też zresztą nim był. Ponoć śpiewał w Operze nawet :) Ja się z nim chyba żarłem dość mocno i wówczas stwierdziliśmy, że rozwiązujemy Teddy Sałatkę i robimy Dust Blow.

GK: Jak wyglądały te początki Dust Blow?
PZ: Wyglądały dosyć upojnie :D  Punk rock na całego, każda próba to było walenie tanich win. I jak już wypiliśmy to próbowaliśmy grać i średnio nam to wychodziło.

 GK: A płytę też nagraliście „punk rockowo”?
PZ:  Niee...  bankowo nagrywana była na trzeźwo. No może tam parę piwek było :) Płyta powstała w Studio im. Matki Owcy Records, we Wrocławiu. Prowadził i prowadzi  to nadal Mateusz Chmielewski, dzisiaj gitarzysta i wokalista zespołu Spaceman. Teraz ma Studio „Dżdżownicy z rozpędzoną tubą”. Zawsze miał smykałę do ciekawych nazw. Matka Owcy jest z Franka Zappy a Dżdżownica nie wiem skąd – musiałbyś Mateusza zapytać. On wtedy miał monopol na nagrywanie znajomych kapel, Black Rainbow tam nagrywało i Rivendell bodajże też. Mellow Dream również.

GK: A czy zgodzisz się z tym, że Dust Blow to jest taki trochę zespół legenda? Pojawiacie się, znikacie. Potem nie ma was przez długi czas, znowu się pojawiacie i znowu znikacie. Nie ma was, nie ma, a potem koncert niespodzianka.

PZ: No ale co to ma do legendy? :) Bujamy się gdzieś tam po obrzeżach wrocławskiego światka. Faktycznie pojawiamy się i znikamy, statek widmo, latający holender. Na początku bardzo intensywnie się udzielaliśmy w okresie wydania pierwszej płyty. Wówczas zagraliśmy jakieś 70 koncertów , nawet zahaczyliśmy o Austrię z zespołem Plateau. No i potem wyjechałem do Irlandii, do Belfastu na 1,5 roku…

GK: Jak większość ludzi w Polsce wówczas.
PZ: Tak, ja byłem w tej pierwszej fali którzy „uciekli”, licząc na... kij wie na co :) No i wszystko się rozsypało, chłopaki grali sobie, nawet znaleźli jakiegoś wokalistę, ale to też im się nie lepiło. Jak wróciłem to naturalnym było, że coś musimy razem zrobić. Był nawet taki „reunion” koncert, zagraliśmy jeden a potem stwierdziliśmy że robimy płytę. W 2007 okazało się, że jest sporo materiału, są chęci no i nagraliśmy „Escape from the Landscape”.

GK: No właśnie, jak na zespół którego więcej nie ma niż jest nagraliście dwie bardzo fajne płyty. Myślałeś o nagraniu czegoś nowego z Dust Blow? Albo wznowić działalność, może jakąś trasę?
PZ: Działalność teoretycznie jest, bo my nie jesteśmy zawieszeni. Będą koncerty nawet, może nawet w Rynku zagramy podczas Euro w Strefie Kibica. Na pewno w Wiśle mamy plener z Hurtem i Neonami bodajże na początku września… plus jedna sztuka w Czechach.

GK: O, no to zaliczysz dwa koncerty w jeden dzień :)
PZ: Taak, dokładnie. Grube siano, słuchaj kasa kasa kasa, że zacytuje klasyka „kasa zapier…la do kieszeni” jak to Lipa kiedyś powiedział na koncercie Illusion :)  Wracając do płyty, pomysłów to jest cała szuflada. Ale chyba chęci nie ma jakoś. Ja działam na fali takich napadów - najpierw wszystko bym zrobił - koncerty, utwory, płyty, 2000 prób. A potem ciśnienie mi opada i nic z tego nie ma. Nie ma koncertów, nie ma płyty. Miałem takie marzenie, żeby zrobić duży koncert z okazji 10 lecia kapeli, zaprosić zespoły z którymi kiedyś się kumplowaliśmy, dzieliliśmy wielokrotnie scenę, ale... jak zwykle skończyło się na planach. Mój słomiany zapał wziął górę.
W ogóle to podpisaliśmy kontrakt z Rockersem, z Melonem. I wiesz - normalny zespół, który wydaje płytę i ma kontrakt, to co robi? Jedzie w trasę. A myśmy co zrobili? Zagrali jeden koncert we Wrocławiu i ciśnienie nam zeszło :) I koniec, i nie ma zespołu. Spieprzyliśmy za przeproszeniem sprawę i płyta zniknęła. Gdzieś tam pohulała w lokalnych rozgłośniach radiowych, parę recenzji fajnych zebrała i nic za tym nie poszło. Umówmy się, my też myśleliśmy że zdobywamy świat, zostajemy gwiazdami rocka, Ameryka na nas czeka co było bzdurą :)

GK: Kolejny etap w Twojej karierze to Hurt. Jak trafiłeś do zespołu Maćka?
PZ: Zacznijmy od tego, że Maćka (Maciek Kurowicki – wokalista, założyciel Hurtu) poznałem w 95-96 roku. W ogóle pierwszy raz na koncercie Hurtu byłem w 1994 roku, w legendarnym już wrocławskim klubie Amsterdam. Potem łaziłem regularnie na Hurt. Oni mieli taką punkowską proweniencję. Takie wiesz, punki z automatem wychodziły i napierdalały. Mi się to podobało, bo to było zupełnie coś innego. Wszystkie kapele miały żywych  bębniarzy a ci się nie pieprzyli tylko odpalali automat. Dla mnie to było mega alternatywne, robili coś czego nikt inny nie robił. Maćka poznałem świeżo po kasecie Babilon. Pamiętam, że marudził wtedy że nie mają pieniędzy na nagranie płyty, że to kosztuje 36 milionów (na stare :)), a Maciek zawsze przykładał wagę do tego żeby te płyty brzmiały i były nagrywane w dobrym studio. I potem gdzieś się tam mijaliśmy na ulicach Wrocławia, Maćka ciężko jest tutaj nie spotkać, on jest w zasadzie wszędzie. Do tego jest na tyle otwartą osobą, że z zupełnie obcą osobą potrafi przegadać godzinę lub dwie. No i gdzieś tam kiedyś się spotkaliśmy i mówi mi, że T.Love szuka gitarzysty. Stwierdziłem, ze T.Love to trochę za wysokie progi, ale wysłałem zgłoszenie, oczywiście nikt się nie odezwał :) Potem przez przypadek wlazłem na stronę Hurtu i się okazało, że oni też szukają gitarzysty. Przypomniałem się Maćkowi.

GK: Brałeś udział w castingu?
PZ: To chyba poszło jakoś tak z automatu, chłopaki pooglądali sobie teledyski Dust Blow, to co jest na necie z koncertów. Umówiliśmy się z Maćkiem w Mleczarni.  Byłem wtedy z żoną, synek Jasiek był maluteńki jeszcze, no i patrzę wchodzi Niedźwiedź (Piotr Niedźwiedź). Ja go nie znałem, ale wiedziałem, że to jest menager Hurtu. Zaświeciła mi się lampka i mówię: „Oo – coś jest na rzeczy ”. A on do mnie: „Cześć, jestem Piotr Niedźwiedź, Maciek zaraz przyjdzie, poczekamy na niego”. Przyszedł Maciek i powiedział, że chcieliby ze mną grać. Wbiło mnie totalnie w fotel.

GK: Oświadczył Ci się tak trochę :)
PZ: No centralnie, przyjąłem oświadczyny jak widać. Wyleciałem z knajpy i to był dziki ryk radości :) Potem mieliśmy zjazd przygotowawczy w Kluczborku i nastąpił pierwszy koncert, który był dramatem. To co ja wyczyniałem na scenie to masakra. Nerwy mnie zjadły :) Duży plener, publiczności… Matko Boska, do dzisiaj chłopaki z tego leją :)

GK: Dograłeś do końca ? :)
PZ: Oczywiście, ale nasz dźwiękowiec, Jarek, musiał ściągnąć moją gitarę żeby nie było słychać co ja tam wygrywam. Cuda na kiju :) Trema mnie zżarła totalnie. Ja te kawałki umiałem, ale patrzyłem na setlistę i kompletnie nic mi to nie mówiło, zapomniałem co jak się gra. Miałem jakieś efekty pod nogami które wciskałem jak oszalały, nie wiedziałem co się dzieje :D

GK: Ale z koncertu na koncert było coraz lepiej…
PZ: Tak, chyba najwięcej mi dała ta trasa Punky Reggae Live, bo to było jakieś 28 koncertów w bardzo krótkim czasie.

GK: A jak Ci się współpracuje z chłopakami z Hurtu?
PZ: Bardzo fajnie -  wiesz, myślę, ze nauczyliśmy się siebie. Wiadomo, każdy jest z totalnie innej parafii, każdy ma swoje dziwne jazdy, ale każdy ma też jazdy fajne. Potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby się siebie nauczyć. Jest bardzo fajnie, tak fajnie że zaowocowało to nagraniem nowej płyty.

GK: Miałeś swój mały udział w płycie „Wakacje i Prezenty”…
PZ: Ja tam zagrałem trzy numery. Tak, chyba trzy nagrałem z czego na płytę weszły bodajże dwa. To była dla mnie taka zachęta od zespołu, dostałem od nich takiego jakby lizaczka. Wiesz, nowy w zespole i od razu wchodzi na płytę.

GK: Teraz nagrywacie cały czas nowy materiał…
PZ: Tak, tym razem już jesteśmy naprawdę na finiszu. Bardzo długo zapowiadaliśmy tę płytę, premierowego materiału nie było bardzo bardzo długo. Z 5 lat co najmniej, od 2007 roku, bo na płycie „Wakacje i prezenty” była tylko jedna nowa piosenka, a reszta to był przegląd twórczości Hurtu. Maciek wybrał te numery, które najbardziej lubił i chciał to nagrać od nowa. W inny sposób. Dlatego też nazywało się to „Maciek Kurowicki i Hurt”.

GK: Masz jakiś swój udział w tworzonej właśnie muzyce, czy to jednak Maciek trzyma na wszystkim rękę?
PZ: Maciek przede wszystkim jest od tekstów, a muzykę dostarczamy mu my, czyli basista Smoła (Jacek Smolak) i ja. Przynosimy mu numery, słucha tego i jak mu coś podpasuje  to bierze. Najczęściej wszystko wypieprza :))

GK: Jest takim małym despotą trochę?
PZ: No kurwa, no musi być :)) Ja pitole, jak w zespole nie ma Hitlera, despoty, to zespół nie istnieje. Sorry Maciek :))

GK:  Długo nie graliście koncertów, ostatnio dopiero zaczęliście grać..
PZ: Noo faktycznie, w zasadzie w tym roku oprócz tych plenerowych to graliśmy Orkiestrę podwójną. Ale taki założyliśmy plan. Plenery jak najbardziej zaliczamy ale przede wszystkim skupiamy się na robieniu płyty. Pojechaliśmy sobie na taki composing camp do Gogołowa, piękna miejscowość gdzieś w górkach. Mieliśmy domek w którym robiliśmy materiał, byliśmy totalnie odcięci od świata, zadupie kompletne no i przywieźliśmy stamtąd 10 numerów. Myśleliśmy, że mamy gotowe aranże, ale jak przyszedł producent Agim Dżelilji  (Oszibarack) to okazało się, że zostało z tego jakieś 20-30 %. Niektóre rzeczy robiliśmy na żywo w studio, nagle wpadały fajne pomysły, okazało się że to zajebiście żre i od razu nagrywaliśmy.

GK: Wracając do tematu, czy podczas tej przerwy nie brakowało Ci wyjazdów, trasy, kontaktu z publicznością?
PZ: Oczywiście, że brakowało. Utrzymuję się w zasadzie tylko z Hurtu, więc gdy nie gram to siedzę w domu . Nie ukrywam że to lubię, jestem domatorem, nie cierpię wychodzić na miasto - dlatego mnie spotkać na koncercie czy w knajpie to jest praktycznie jak trafienie w totka. Chyba, ze znajomi grają, wtedy pójdę.

GK: Gdzie gra Ci się najlepiej? Masz jakieś swoje ulubione miasto już?
PZ: Uwielbiam grać w Lublinie, Gdyni czy Łodzi, ale nie chciałbym mówić że tu fajnie a tam chujowo  -   jest tyle czynników, które wpływają na to czy koncert uważamy za udany, że nawet jak mam miasta które średnio mi leżą, to czasami w nich zdarza się zagrać najlepsze sztuki. Wszędzie jest fajnie :) We Wrocławiu mi się ciężko gra - u siebie. Ale tylko z Hurtem tak mam, z Dust Blow nigdy tak nie miałem. Z nimi zawsze zajebiście mi się grało we Wrocławiu, masa znajomych przychodziła, było fajnie, tak rodzinnie. A z Hurtem - walka – nie wiem z czego to wynika.

GK:  Ostatnio współpracowałeś z Jankiem Samołykiem, jak pamiętasz…
PZ: Tak tak, to był totalnie jednorazowy projekt: „Tribute to The Go Betweens”. Było to na rocznicę śmierci założyciela i wokalisty – Granta Mclennana. Janek skrzyknął wrocławskich muzyków, przez dwa tygodnie siedzieliśmy w salce, łupaliśmy te numery. The Go Betweens to w ogóle jest kapela, którą dla mnie odkrył Janek. Okazali się świetnym zespołem. Zrobiliśmy około 20 utworów, zagraliśmy koncert, ludzie dopisali. Szkoda, ze tego nie nagraliśmy, a był plan żeby to zarejestrować na próbie. Niestety, nie wypaliło.

GK: Jest ktoś, z kim chciałbyś nagrać piosenkę lub zagrać koncert?
PZ: No jasne -  John Lennon, ale będzie problem :) Jest to mój guru jeśli chodzi o muzykę, on mi dał najwięcej. Dzięki niemu, dzięki Beatlesom jestem tu gdzie jestem. Tak samo Cobain, nie ukrywam że Dust Blow powstało z inspiracji Nirvaną. Nie wstydzę się tego, do tej pory Nirvana jest w mojej pierwszej trójce zespołów. The Beatles, Tiamat i Nirvana.

GK: Tak trochę na koniec zapytam o Wrocław. Czy wg. Ciebie jest to dobre miasto do robienia muzyki? Szczególnie w kwestii młodych zespołów.
PZ: Chyba tak jak każde inne miasto. W tym kraju jednak panuje przekonanie, że jeśli chcesz coś osiągnąć to musisz się wyprowadzić do Warszawy. Czy tak jest?

GK: No chyba nie.
PZ: No właśnie, Hey jest ze Szczecina i co? Bomba - nie? Myslovitz jest z Mysłowic i bomba. Grabaż jest z Piły. A my jesteśmy z Wrocławia :) Jeśli kapela ma coś naprawdę do powiedzenia, jest dobra to się zawsze przebije. I ma upór i dąży do tego, bo to nie jest tak, że nagrasz płytę i od razu sprzedasz miliony. To jest to co właśnie gubi młode zespoły, patrząc też z perspektywy Dust Blow. Kontrakt jest, złapaliśmy pana Boga za nogi, sława i chwała. A to jest bzdura. Niestety większość się na tym wykłada , kiedy sytuacja nie spełnia ich oczekiwań to się rozpadają.

GK: Gaszą się po prostu.
PZ: No tak, zostają ściągnięci do parteru, kop w dupę i albo zaciskamy zęby i trzeba po prostu zapierdalać, grać próby, masę koncertów albo się rozpadamy.

GK: Wrocław to jest Twoje rodzinne miasto…
PZ: Tak, tutaj się urodziłem. Kocham to miasto, ale drugim moim miastem jest Szczecin, bo stamtąd pochodzi moja Mama i tam mam większość rodziny. Praktycznie przez całe życie spędzałem tam wszystkie święta.

GK: Co Ci się tutaj najbardziej podoba?
PZ: Hmmm, ciężkie pytanie. Nie mam zielonego pojęcia co mi się podoba w tym mieście. Podoba mi się to, że nie jest takie jak Warszawa :) dla mnie Warszawa pędzi. Czuje się tam jak kosmita. A we Wrocławiu czy Krakowie życie się troszeczkę wolniej toczy – tak jak lubię.

GK: Dzięki za wywiad :)


od lewej: Jaś Załęski, Piotr Załęski, ja :)
od lewej: Jaś Załęski, Piotr Załęski, ja :)


POST SCRIPTUM

PZ: Już? Tak szybko ? :)

GK: No chyba już zapytałem o wszystko co chciałem…
PZ: Alee - fajna będzie nowa płytka Hurtu :)) Zaajebista.

GK: Rozumiem, że to będzie zupełnie inny Hurt?
PZ: Oooo kurwa.

GK: Hit za hitem?
PZ:  Hmm wiesz, nie. Nie mamy nastawienia na hit i wydaje mi się, że to jest właściwa droga. W momencie kiedy się nastawiasz na hit, to potem może być zawód. Nie robiliśmy hita na siłę, nie było mówienia: „chłopaki robimy hita, bo jak nie będzie hita to nie będzie kasy i koncertów”. Nie tędy droga. Myśmy robili swoje, dużo fajnych spontanów wyszło.

GK: Czyli zupełnie nowa jakość i zupełnie inna płyta. Zaskoczycie fanów.
PZ: Totalnie inna płyta. Maciek nam zaufał i pozwolił robić to co chcemy, to co czujemy. Będzie to bardzo gitarowa płyta, dużo przestrzeni gitarowej. Będzie dużo noisu, przesterów… Będzie 10 premierowych numerów. Jesteśmy bardzo podjarani tym materiałem, nikt się czegoś takiego nie spodziewa :)

GK: Dzięki raz jeszcze :)
PZ: Dzięki również.